niedziela, 17 maja 2020

Moralność pomaga nam tworzyć prawa, lecz nie pomaga nam ich stosować

H. Yanagihara "Małe Życie"
Nigdy nie czułam specjalnego parcia do przeczytania tej książki, a ostateczną decyzję podjęłam zupełnie spontanicznie. Za to zawsze miałam wrażenie, że to jedna z tych pozycji, którą niemal każdy czytał i uwielbia. W związku z tym moje oczekiwania były dość wysokie, lecz podchodziłam do Małego Życia z pozytywnym nastawieniem. Pozostawiła mnie zaś z mieszanymi uczuciami i mnóstwem wątpliwości, których rozwianie zajęło mi trochę czasu.

***

Akcja rozgrywa się przede wszystkim w Nowym Jorku – i zaczyna się naprawdę dobrze, bowiem autorka odeszła od utartych stereotypów dotyczących życia w owej metropolii. Niestety, im dalej w las, tym gorzej – wprawdzie należy przyznać, że niektóre miejsca zyskały niemal symboliczne znaczenie, co czyni nam całą historię bliższą; lecz klimatu samego miasta nie czuje się prawie w ogóle – do ostatniej strony pozostaje ono zupełnie nijakie. Ponadto zamyka się w kilku ulicach oraz restauracjach, co przy niesprecyzowanym czasie akcji tworzy wrażenie bańki, zamkniętego świata – jakby całe nowojorskie życie kończyło się na historii głównych bohaterów. Nie widać ani postępu cywilizacyjnego, ani żadnych głośnych wydarzeń społeczno-politycznych, co budzi spore niedowierzanie, szczególnie, że historia rozciąga się na blisko trzydzieści lat. Wprawdzie podobny (lecz nie taki sam) zabieg stosuje m. in. Olga Tokarczuk w Prawieku i innych czasach, lecz tam wyraźnie widoczna jest koncepcja, której on służy; w przypadku Małego Życia nie mogę się zaś takowej doszukać. Do tego scharakteryzowanie bohaterów, ich relacji oraz sposób napisania dialogów tworzy otoczkę sztuczności. Z początku nawet mi ona nie przeszkadzała – zdawało się bowiem, że to delikatne przekoloryzowanie, nadające swego rodzaju uroku (jak to się dzieje np. w przypadku filmu Green Book). Natomiast później autorka przekroczyła pewną granicę mej tolerancji, przez co książkę czytało się coraz ciężej. Z kolei w opozycji do cukierkowego klimatu postawiono nieludzkie okrucieństwo. Kontrast jest świetnym narzędziem, lecz trzeba go odpowiednio wykorzystać (jak robi to np. Anthony Doerr, autor Światła, którego nie widać). Natomiast u Yanagihary w oczy rzuca się jedynie przechodzenie ze skrajności w skrajność, przez co stopniowo narasta brak realizmu. 

***

Jeśli macie zwyczaj czytania opisów z tyłu książek – uwierzcie, tutaj wprowadza on w błąd. Oczekiwać można by czegoś częściowo na wzór To (Tego?) Kinga – opowieści o czwórce przyjaciół, poprowadzonej z wielu perspektyw, nieraz łączącej, kiedy indziej rozdzielającej ich losy. Na początku powieść faktycznie ukształtowana była w ten sposób, ponadto spostrzeżenia i przemyślenia bohaterów na temat pozostałych postaci czy łączących ich relacji nadawały historii emocjonalny ton. Niestety, dość szybko jeden z nich został wyniesiony na piedestał, a jego losy stają się głównym wątkiem fabularnym. Przez to książka staje się rozwleczona – i mówię to jako osoba, której z reguły tego typu mankamenty wcale nie przeszkadzają. Powtarzane non stop niemal identyczne sytuacje stają się męczące; można było je zastąpić jedną czy dwoma znamiennymi scenami. Pojawiają się także liczne przeskoki w czasie, które czasem wypadają dobrze, a kiedy indziej sprawiają, że czujemy się zagubieni, nie wiedząc, w jakim momencie się znajdujemy i co z tego wynika pod kątem sytuacji poszczególnych bohaterów. Yanagihara zdecydowanie za bardzo zagłębia się w dygresje, nieraz wplatając jedną w drugą – co za dużo, to niezdrowo. Za to przypadło mi do gustu umieszczenie listu między rozdziałami, w dodatku podzielonego na trzy części – to ciekawe rozwiązanie kompozycyjne. Ponadto przyczynia się do budowania napięcia – a tutaj autorka również zasługuje na uznanie – odpowiednio je dawkuje, do tego potrafi porządnie zagrać czytelnikowi na emocjach, nawet pomimo wspomnianej powolnie toczącej się akcji
W powieści poruszono różne zagadnienia; część z nich wprawdzie jest na swój sposób intrygująca, lecz w większości przypadków odnoszę wrażenie, że Hanya Yanagihara poszła drogą sensacji i kontrowersji, zamierzając w ten sposób zdobyć rozgłos. (nie chcę przytaczać owych tematów, bowiem unikam spoilerów, jak tylko mogę) Niestety, bieg wydarzeń ogółem tylko potęguje wszechobecną sztuczność i nierealność. Nadmiar tragicznych sytuacji nadaje groteski, podobnie przesadna czułość. Z początku nie najgorzej się zapowiadające, ostatecznie kiepskie zakończenie pieczętuje efekt bańki, w której żyją bohaterowie. Skoro jednak już przy tym jesteśmy, muszę pochwalić autorkę za zastosowanie klamry kompozycyjnej.
Książka ogółem nie jest pozbawiona wartości – pewne rzeczy z niej wyciągnęłam; lecz brak jej głównej puenty. Rozwój opowieści bowiem zupełnie zaprzecza temu, co było kreowane na jej bazową tezę.

***

Zawiódł mnie aspekt, od którego oczekiwałam najwięcej – z czwórki bohaterów dogłębnie poznajemy tylko jednego. Zaś każdy kolejny jest nam coraz bardziej obcy. W świecie Małego życia trudno dopatrzeć się postaci, które nie są ani krystaliczne dobre, ani na wskroś przeniknięte złem. Autorka nie postarała się o nakreślenie odpowiednich motywów kierujących antagonistami, z zasady okrutnych i bezwzględnych. Natomiast inni zdają się być bez skazy, ponadto posiadają niezliczone talenty i uzdolnienia. Uderza mnie także fakt, iż powieść rozciąga się na blisko trzydzieści lat, nie wspominając o retrospekcjach, bohaterowie zaś praktycznie wcale się nie zmieniają. Brak im dynamizmu, wciąż przyświecają im te same poglądy i priorytety, nie wyciągają wniosków – wiem, że się powtarzam, lecz widzę tu całkowity brak realizmu i konsekwencji. Momentami nie zachodzi również związek między nimi a samą historią – skrajne zaniedbywanie zdrowia zdaje się w ogóle nie odbijać na ich samopoczuciu czy efektywności w pracy.
Nie jestem osobą specjalizującą się w zagadnieniach związanych z ludzką psychiką, lecz i tutaj coś wydaje mi się przejaskrawione. O ile do pewnego stopnia tok myślenia osoby niepełnosprawnej został całkiem realnie ukazany, o tyle przewrażliwienie na własnym punkcie (już nie wspominając o jego gloryfikacji) ukierunkowane jest w dość dziwny sposób. W dodatku ludzkie relacje pozbawiono głębi – nie przedstawiono żadnych fundamentów, przyczyn ich trwałości – one po prostu są; stajemy przed faktem dokonanym: ktoś się z kimś przyjaźni, ktoś kogoś kocha – to ma nam wystarczyć. Do tego muszę się przyczepić ukazanych stosunków pacjent-lekarz – odnoszę bowiem wrażenie, że to modelowy przykład, jak w takich sytuacjach nie postępować. Unikalność więzi przedstawiona została w nieodpowiedni sposób, czyniąc z nich szkodliwe obrazy. Ponadto, początkowo zakładana koncepcja siły przyjaźni naruszona została niejednokrotnie, w tym raz naprawdę konkretnie i nieodwracalnie. Może i książka sugeruje, że należy ten przypadek pojmować zupełnie inaczej, lecz do mnie takie rozumowanie wcale nie trafia. Dodam jeszcze na koniec, iż kobiety pełnią w powieści rolę marginalną – raczej nie sprawia mi to większego problemu, lecz ostrzegam osoby, które są na takie zabiegi uczulone.

***

W kontekście postaci nie mogę wybaczyć Yanagiharze okropnie napisanych dialogów – absolutnie nie przyjmuję do wiadomości, iż w ten sposób rozmawiają ze sobą dorośli ludzie, tym bardziej zbliżający się do wieku średniego; bez względu na to, jakkolwiek bliscy sobie nie są.  Momentami to właśnie kwestie bohaterów stanowiły kwintesencję kiczu, dekoracyjności, braku realizmu – wszystkiego, co nieustannie zarzucam Małemu Życiu. W dodatku nieustannie powtarzające się "Przepraszam" czy "Jude jest piękny" (po którejś wzmiance zrozumiałam, naprawdę, nie trzeba było więcej) niezwykle działały mi na nerwy. Za to "głębsze" przemyślenia nie obfitowały w tak wiele frazesów, jak się tego obawiałam, nierzadko działo się wręcz odwrotnie i faktycznie skłaniały do refleksji. Styl pisania nie powala na kolana, nie powiedziałabym jednak, że ta powieść to przykład grafomanii, chociaż zdarzały się fragmenty napisane po prostu źle. Miałam wówczas ochotę pominąć te kilka stron, przy okazji których pojęcie "brnięcia" nabrało nowego wymiaru.

***

Przy lekturze towarzyszyły mi różne emocje, dlatego wolałam nie wygłaszać pochwał czy słów krytyki przed chłodną analizą całej powieści. A dopiero po tej widzę, jak złą książką jest w mojej ocenie Małe Życie. Mam wrażenie, że Hanya Yanagihara swój potencjał wykorzystuje w niewłaściwy sposób, w pewnych aspektach idąc na łatwiznę. Umie oddziaływać na emocje czytelnika, sprawnie operuje różnymi rozwiązaniami kompozycyjnymi, potrafi również nadać klimat. Za to cieniem na wszystkim kładą się czarno-biali bohaterowie, kiepsko napisane dialogi, nierealność świata przedstawionego, brak konsekwencji, et cetera. Kilkukrotnie zdarzyło mi się porównać ją do innych pozycji, uważanych przeze mnie za co najmniej bardzo dobre – albo Małe Życie to nieudolna próba naśladowania cenionej literatury, albo zmarnowana szansa; skłaniam się akurat ku stwierdzeniu, iż racja znajduje się po środku (jak to często bywa). Moja ocena to 3/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz